Bukowina i Zakarpacie 03-09.08.2017
Ukraina. Wielki kraj z trudną historią, nękany wielkimi problemami. W naszej świadomości istnieje wiele stereotypów na jego temat, że bieda, że mafia, że wojna… Nieliczni turyści którzy trafiają tam z Polski zwiedzanie najczęściej zaprzestają na Lwowie, no ewentualnie Kijowie czy nadmorskiej Odessie. Ale jak naprawdę wygląda Ukraina i życie mieszkających tu ludzi na prowincji ? Podczas powrotu z naszego kilkudniowego surwiwalu w ukraińskich Karpatach (Zobacz więcej) mieliśmy okazję nieco bliżej poznać piękno dzikich zakątków Bukowiny i Zakarpacia. W związku z tym, zapraszamy was do obejrzenia krótkiej relacji z naszej offroadowej wyprawy tuż za wschodnią granicę 🙂 .
Wyobraźmy sobie taką sytuację: stoimy pod opustoszałym pensjonatem “Serce Karpat” który mieści się w Koźmeszcziku – niewielkim górskim przysiółku, gdzieś w Czarnohorze. Do najbliższej wsi oraz drogi asfaltowej mamy ok 10 km, do naszego samochodu jeszcze dodatkowe 40. Jesteśmy po 3 dniach i 50 kilometrach wędrówki z 30 kilogramowymi plecakami główną granią Czarnohory, zmęczeni, nieco obolali i zdemotywowani padającym deszczem. W takich warunkach rozpoczynamy kolejną przygodę jaką będzie powrót do domu zakarpackimi bezdrożami 🙂 , który w założeniu ma potrwać 3 dni. Na początek musimy dostać się do Dżembronii – małej Huculskiej wsi skąd rozpoczynaliśmy naszą górską eskapadę i pozostawiliśmy nasz środek transportu. Prawdę mówiąc nie za bardzo nam się uśmiecha dreptanie 10 km “z buta” w deszczu do najbliższej wsi gdzie “zobaczymy co dalej”, bo tak naprawdę nie wiemy czego się spodziewać po transporcie publicznym na ukraińskiej prowincji. Nie chcemy tracić czasu, więc organizujemy sobie (oczywiście dzięki naszej gospodyni) transport do najbliższego przystanku. Pół godziny później przyjeżdża specjalnie po nas samochodem (co w tej okolicy wcale nie jest takie oczywiste:) kolega gospodyni. Za jedyne 100 hrywien od łebka mamy zapewniony: transport, wycieczkę ładną doliną, nieco offroadu i szczyptę adrenaliny jaką zapewnił swoją jazdą kierowca w swojej rozklekotanej terenówce. Do tego świetnie ukraińskie disco polo płynące z samochodowego radia 🙂 . Naprawdę bomba! Wkrótce lądujemy na przystanku w Łazeszczynie.
Wysiadamy na przystanku, skąd mamy oczekiwać marszrutki jadącej w stronę miejscowości Tatarów. Widać, że życie płynie tu spokojnie. Ludzie nie spieszą się, chętnie zatrzymują się i wdają w pogaduszki. Taką ciekawostkę dla nas stanowią wiszące na przystanku i miejscowych sklepach ogłoszenia firm rekrutujących do pracy w Polsce. Po kilkunastu minutach rzeczywiście przyjeżdża przeładowany busik indyjskiej marki Tata. Ładujemy się z plecakami do środka i po kolejnych kilkunastu minutach i wydanych kilkunastu hrywnach wysiadamy w Tatarowie. Tam czekamy nieco dłużej, ale tuż obok przystanku mamy sklepik w którym można kupić wszystko: artykuły spożywcze, gospodarcze, pamiątki, wyroby regionalne, a nawet lane piwo. Na zakupach wydaliśmy kilka hrywien, ale jemy pyszne bułeczki maślane, pijemy lane piwo, a w plecakach mamy pamiątki i po butelce swojskiego wina:) Kolejna marszrutka zabiera nas do Worochty – znanej podkarpackiej miejscowości turystycznej. I tutaj faktycznie znacznie większy ruch, więcej turystów, są hotele i zaczynają się jakiekolwiek oznakowania szlaków. Ogólnie miejscowość całkiem przytulna, sprawia wrażenie już nieco bardziej komercyjnej, ale do kurortów jakie mamy np. w Polsce w Czechach czy na Słowacji, jeszcze trochę im brakuje. Po pewnym czasie przyjeżdża nasz busik, ale… coś tu jest nie tak. Jest wielkości średniego dostawczaka, zapełniony do połowy, a na przystanku jest jeszcze ze 30 osób z bagażami. Wszyscy pchają się do wejścia, i powoli wpełzają do środka. Widzimy twarze dosłownie poprzyklejane do okien. Mówimy do siebie, że nie ma szans żeby wszyscy się zmieścili. I wiecie co? Wszyscy się zmieścili! No prawie wszyscy. Pozostały trzy osoby. Miejscowi nas wykiwali i pozostawili na przystanku 🙂 . Chyba brak nam doświadczenia jak ładować się do przepełnionych ukraińskich autobusów. Na szczęście udaje nam się zorganizować taksówkę i za jedyne 50 UAH za głowę jedziemy osobówką do kolejnego punktu, tj. Werchowyny. Jest to na szczęście ostatni nasz przystanek przesiadkowy, stamtąd żółtą Ładą starszy pan zawiózł nas mega dziurawą drogą do miejsca naszego pierwszego kwaterunku w Dżembronii. Jesteśmy w Werchowynie, które przed II wojną nosiło nazwę Żabie, wtedy to znajdowało się w granicach II Rzeczpospolitej i było jednym z ważniejszych ośrodków turystycznych na wschodnich krańcach naszej dawnej ojczyzny. Obecnie także miejscowość letniskowa i dobra baza wypadowa w Czarnohore i na Połoniny Hryniawskie. W Werchowynie korzystamy z usługi podobno najlepszej i mam wrażenie że jedynej restauracji w mieście, z widokiem na góry o nazwie “Panorama”, mieszczącej się na 3 piętrze przeszklonego hotelu w samym centrum. Niestety nasza wizyty w tym lokalu była kompletnie nieudana, absolutnie NIE polecamy, drogo (oczywiście jak na Ukrainę), niesmacznie, mało, a do tego słaba obsługa i długi czas oczekiwania. Po długo oczekiwanej konsumpcji wsiadamy do naszej eleganckiej taryfy jaką jest nieco zdezelowana 30 letnia Łada. Nieco wytrzęsieni po godzinie jazdy w deszczu naszą taksówką cieszymy się na myśl o ciepłym łóżku i kolacji, ale… nie tak szybko.
Szybko okazuje się, że w naszej pierwotnej kwaterze nie ma dla nas miejsca. Zatem zbieramy manatki i po krótkiej naradzie postanawiamy znaleźć jakiś nocleg poza Dżembronią. Decydujemy się na powrót do Worochty, gdzie znajduje się prawdopodobnie największa baza noclegowa w ukraińskich Karpatach. Worochta to także jedna z piękniejszych miejscowości letniskowych w regionie zachodniej Bukowiny (Huculszczyzny) – czarującej i malowniczej krainy rozciągającej się pomiędzy Prutem a Dniestrem, położone w cieniu sąsiedniej Mołdawii i Rumunii. Po ok 1,5 godziny jesteśmy na miejscu i zaczynamy szukać kwaterunku. Okazuje się, że to wcale nie takie proste. Po odwiedzeniu kilku hoteli i pensjonatów okazuje się, że albo brak miejsc, albo musielibyśmy wydać większość naszej gotówki na jakieś apartamenty. Zapada powoli zmrok, a my nieco zrezygnowani uderzamy do kolejnego pensjonatu, gdzie również nie ma miejsc. Na szczęście widząc naszą rezygnacje i zdesperowanie, panie z recepcji proponują nam nocleg, w prywatnym domu swoich znajomych za symboliczną zapłatę. Uradowani, oczywiście korzystamy z gościny i już wkrótce wjeżdżamy na posesję gdzieś na peryferiach miejscowości. Bardzo miły gospodarz pokazuje nam przytulny pokój, łazienkę i kuchnie z której możemy korzystać. My jednak bierzemy kąpiel i zamykamy się w pokoju gdzie konsumujemy specjały kupione w supermarkecie i przepijamy swojskim winem kupionym w Tatarowie. O godzinie 23 wszyscy już chrapią. Przed nami zapowiada się kolejny ciekawy dzień…
Mateusz budzi nas o 7. Wstajemy, poranna toaleta, szybkie śniadanie. Dziękujemy i żegnamy się z naszymi bardzo miłymi gospodarzami płacąc za nocleg w sumie 300 hrywien.
Następnego dnia ruszamy na południe drogą krajową H08. Tzn. chyba krajową, bo Ukraińcy mają u siebie nieco inne oznakowanie niż jest to u nas. Drogi główne oznaczane są literkami M i H i na mapach mają kolor czerwony. Drogi drugorzędne oznaczone na żółto mają oznaczenia T. Są jeszcze białe, przypominające nieco nasze drogi leśne czy polne, które są w beznadziejnym stanie, ale o tym troszkę później. Póki co jedziemy całkiem nowym asfaltem i obieramy kierunek w stronę granicy z Rumunią. Mijamy małe miejscowości pomiędzy którymi możemy zobaczyć piękno Karpat. Piękne góry, rzeki, swojskie krajobrazy… Przejeżdżamy przez Jasinie niewielkie miasteczko położone pomiędzy pasmem Czarnohory a Gorganami Wschodnimi, tu opuszczamy także region Bukowiny i wkraczamy na ukraińskie Zakarpacie. Ten region należy do najbardziej dzikich i najsłabiej rozwiniętych obszarów na terytorium całej Ukrainy. Sowieci celowo nie budowali tu dróg, mostów czy szlaków kolejowych, w związku z tym Zakarpacie dzisiaj jest często pomijane przez turystów podróżujących po kraju ze względu na bardzo złą komunikację, co za tym idzie turystyka na Zakarpaciu rozwija się bardzo powoli. Docieramy do Rachowa. Niewielkiego miasta targowego nad rzeką Cisą tuż przy granicy z Rumunią. My także korzystamy z miejscowego targowiska i zaopatrujemy się w miejscowe sery i warzywa. Mijając miasto Rachów napotkamy „Geograficznyj Centr Europy” Położony w głębokiej V kształtnej dolinie tuż przy szumiącej Cisie, w otoczeniu parkingu i małej gastronomii przyciąga ciekawskich turystów. Każdy z nich chce sobie zrobić zdjęcie w „środku Europy”.
Wiedeńscy inżynierowie pracujący tam, wyznaczyli w okolicy wsi Diłowe nieopodal granicy rumuńskiej Geograficzny środek Europy na Zakarpaciu, powstały w latach 1885-1887 podczas budowy miejscowej kolei. Środek Europy – 47°56’3″ N, 24°11’30” E. W wyznaczonym miejscu postawiono betonowy pomnik, z którym to robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Wkrótce zatrzymujemy się na krótką przerwę i tankowanie w miejscowości Sołotwina, tuż przy granicy z Rumunią. To miejsce zapadło nam w pamięć z dwóch powodów. Pierwszy to właśnie granica którą wyznaczono na rzece Cisie. Od strony Ukraińskiej zabezpieczono ją płotem z drutu kolczastego pamiętającego chyba czasy ZSRR. Ponadto przy płocie kręcą się pogranicznicy uzbrojeni w karabiny AK 47. Nie jesteśmy za bardzo przyzwyczajeni do takich widoków. Druga rzecz, to nieczynna kopalnia soli, a właściwie wieże wyciągowe. Taki rzeczy nie są nam obce, w końcu jesteśmy chłopaki ze Śląska, ale ten widok nawet nas nas zrobił wrażenie. Potężne, kilkudziesięcio metrowe konstrukcje były kompletnie zniszczone i skorodowane. Jedna z nich była nachylona pod takim kątem, iż sprawiała wrażenie, że lada moment się przewróci. Niesamowity widok! Po pstryknięciu kilku zdjęć, ruszamy w dalszą drogę. Już wkrótce zjedziemy z głównych traktów i zatrzymujemy się na stacji benzynowej aby uzupełnić paliwo w samochodzie i poziom kofeiny w organizmach. Okazuje się, że na Ukrainie mają całkiem pyszną (i tanią) kawę, a także paliwo, którego jakości nieco się poprawiła (niepotrzebnie). Skręcamy w prawo kierując się w kierunku miejscowości Dubowe. Na nawigacji pojawiają się niecodzienne wartości czasów przejazdu. Niecodzienne, bo dość długie jak na tak bliską odległość, która dzieli nas do celu. Ale jak później się okazuje, nawigacja nie kłamała. Droga wygląda jak po bombardowaniu. Dosłownie! Mimo, że dysponujemy samochodem z wysokim prześwitem i mocnym zawieszeniem, to i tak jedziemy zygzakiem omijając największe dziury. Po niedawnych opadach stoi w nich woda i nigdy nie wiadomo czy kałuża jest głęboka na 5 czy 50 cm. Kilka razy zostajemy mocno zaskoczeni, gdy nasze ciała dosłownie wyskoczył z foteli, odbijając się głową od sufitu naszego dyliżansu 🙂 . Czasami na chwilę przyspieszamy, gdy akurat trafia się równiejszy kawałek, ale zazwyczaj po kilkuset metrach znów mamy pod kołami dziury, kamienie i błoto. Jakby nic sobie z tego nie robiąc co jakiś czas wyprzedzają nas wielkie radzieckie ciężarówki Ził czy Ural, wiozące drewno z tutejszych lasów. Jedziemy drogą T0728 przez Dubowe, Ust – Czornę i Ruską Mokrą. Pogoda jest rewelacyjna dzięki czemu po drodze możemy podziwiać wspaniałą panoramę Gorganów – pasmo górskie wyróżniającymi się bezkresnymi połoninami, ciągnącymi się kilometrami. We wioskach ponownie widać inny rytm życia niż u nas. Nikt się nie spieszy, mężczyźni prowadzą bydło oraz konie środkiem drogi, kobiety robią pranie w rzece, a dzieciaki ganiają się po kałużach. Ludzie żyją tu w skromnych warunkach, utrzymują się głównie z pracy w lesie oraz hodowli bydła, ale za to w zgodzi z naturą w sielskim otoczeniu z dala od przemysłu i smrodu, czego tylko możemy pozazdrościć. Naprawdę swojski widok, zupełnie niespotykany już w Polsce. W pewnym momencie wyprzedza nas jakiś góral na galopującym koniu. Jeździec nie ma ani koszulki, ani siodła, normalnie ukraiński dziki zachód. Na pewno niecodzienny widok 🙂 Następnie docieramy do Niemieckiej Mokrej, która wygląda jak każda miejscowość w tym rejonie, chociaż ma całkiem ciekawą historię. Niemieccy osadnicy z lat kolonizacji józefińskiej XVIII wieku osiedlili się na południowych stokach Gorganów, gdzie założyli wieś Mokra Niemiecka w dolinie Mokranki. W czasie I wojny wieś Mokra Niemiecka stanowiła jeden z etapów postojowych podczas przemarszów grup i oddziałów Legionów Polskich m.in. IV batalionu 2 pułku piechoty kpt. Roi. Uwagę budzą napisy na tablicach w języku ukraińskim i niemieckim. Wkrótce nasza i tak nienajlepsza (nawet jak na Ukrainę) droga kończy się i zamienia w ścieżkę służącą leśnikom do zrywki drewna pnącą się trawersem na górę.
Według jednej mapy jedziemy nadal drogą T0728, według drugiej jedziemy szlakiem turystycznym żółtym, a według nawigacji jesteśmy gdzieś w lesie, poza siecią ukraińskich dróg. Z każdym metrem i zakrętem jesteśmy coraz wyżej i możemy podziwiać coraz lepsze widoki. Po kilku kilometrach jesteśmy w najwyższym punkcie na naszej trasie – przełęcz Prislop (926 m.n.p.m), która łączy Połoninę Krasną z Gorganami. Tu w pięknych okolicznościach przyrody zatrzymujemy się i ustanawiamy przydrożną wiatę jako nasz punkt widokowy i wypoczynkowy. Widoki są przecudne. Tędy także przebiega granica Synewyrskiego Parku Narodowego. Wspaniale widać stąd połoniny Świdowca, Połoninę Krasną, Gorgany i okoliczne wioski spoczywające u podnóża gór. Ciesząc oczy widokami, a podniebienia smakiem polskich i ukraińskich specjałów spędzamy tu prawie godzinę. Następnie ruszamy w dalszą drogę – w końcu nocleg zaplanowaliśmy w odległym Użoku,tuż przy granicy z Polską , więc jeszcze kawał drogi przed nami. Zjeżdżamy w dół polną drogą i pokonując błoto oraz wielkie kałuże docieramy w końcu do Kołoczawy, nieco większej miejscowości, gdzie droga znów robi się asfaltowa. Przyspieszamy, gdyż zdajemy sobie sprawę, że czas nas goni. Nie chcemy na ostatnią chwilę znów szukać noclegów, albo spać w samochodzie lub namiocie. Przejeżdżamy przez kolejne miejscowości takie jak Wołowiec kierując się cały czas na północny wschód. Po przejechaniu ok. 60 km wpadamy na drogę T0722 czyli ostatnią prostą do Użoka. Już po chwili asfalt zaczyna ustępować szutrowi i kamieniom. Po prawej podziwiamy pasmo rozległych Bieszaczdów Wschodnich z jego najwyższym szczytem – Pikuj (1408 m.n.p.m). Zdarza się, że miejscami jedziemy obok drogi po pastwisku, gdyż te bardziej nadaje się do samej jazdy niż pobliska droga 🙂 . Ostatnie kilometry przed Użokiem (okolice wsi Roztoka) to błoto, ostre kamienie i krzaki bezpardonowo wdzierające się w skrajnię jezdni. Ale wreszcie docieramy do Użoka. Wieś ta należąca niegdyś do Węgier, później do Czechosłowacji jest oddalona dosłownie o kilka kilometrów od granicy polsko- ukraińskiej. Miejscowość wiele wycierpiała w trakcie walk o Przełęcz Użocką w czasie I i II Wojny Światowej. Okolice są strefą nadgraniczną i są dość dobrze strzeżone przez ukraińskie wojsko oraz straż graniczną. Przejeżdżamy przez wieś w poszukiwaniu kwaterunku, mijając punkt kontrolny – posterunek DAI i na samym wylocie z miejscowości udaje nam się dostrzec szyld hotelu i basenów “Uzhanski Kupeli “. Zatrzymujemy się i pytamy o nocleg. Tym razem dopisuje nam szczęście. W ośrodku są akurat 3 wolne miejsca w 2 eleganckich pokojach, w końcu to nasza ostatnia noc na Ukrainie, więc stwierdzamy iż można zaszaleć. Nie zastanawiając się płacimy w sumie 1000 UAH (za 3 osoby), wjeżdżamy na parking i odbieramy klucze od pokoi. Po wejściu byliśmy mile rozczarowani, okazało się, że pokoje są na bardzo wysokim, europejskim poziomie. Po szybkiej kąpieli korzystamy z dobrodziejstw tutejszego baru, gdzie zajadamy się do syta wyśmienitym bograczem i degustujemy lokalne piwo. Po wieczornej sjeście, padnięci po całodniowej przeprawie przez zakarpackie peryferia szybko kładziemy się spać. Następny dzień to już koniec naszej offroudowej przygody i powrót do kraju.
Wstajemy wcześnie. Pakujemy manele i przed 10 wyruszamy w stronę przejścia granicznego w Krościenku. Tuż za Użokiem wjeżdżamy na Przełęcz Użocką. To historyczne miejsce, gdyż na przełęczy toczyły się ciężkie walki w czasie I i II wojny światowej. Przed Przełęczą Użocką stworzono potężny węzeł obrony tzw. Linię Arpada. Na zboczach gór zbudowano w tym celu wiele kilometrów okopów oraz rozmieszczono 30 betonowych і 60 drewniano-ziemnych bunkrów, użytych podczas operacji karpackiej. Ich pamiątką są cmentarz wojenny z I wojny, pomnik Strzelców Siczowych, który odwiedzamy i pomnik żołnierzy radzieckich poległych przy forsowaniu Karpat w październiku 1944, po którym niewiele pozostało (zniszczony przez Ukraińców). Po krótkiej wizycie pod pomnikiem mijamy kolejny posterunek DAI i po zupełnie nowym asfalcie, drogą H13 mkniemy w stronę granicy z Polską. W najbliższym miejscu znajdujemy się jakieś 300 metrów od biało-czerwonych słupków granicznych z namalowanym orzełkiem w koronie. Droga którą jedziemy biegnie w dużej mierze równolegle do torów słynnej kolei zakarpackiej, którą 1905 władze Austro-Węgier przeprowadziły przez przełęcz łączącą Użhorod z Samborem i dalej ze Lwowem i Przemyślem. Jest to do dziś jedna z najpiękniej położonych linii kolejowych w Karpatach. Droga i linia kolejowa schodzą w dolinę ostrymi serpentynami. Trasa ta słynie z pięknych widoków oraz niebywałych wiaduktów i tuneli. W Starym Samborze zatrzymujemy się na ostatnie zakupy w tym kraju. Każdy z nas kupuje oczywiście alkohol i miejscowe produkty spożywcze (chałwę, słodycze). Na ostatniej prostej ok. 15 km przed granicą uwagę naszą zwraca zrujnowany kościół we wsi Stara Sól z wielkim bocianim gniazdem na wieży. Okazuje się, że to katolicka świątynia – kościół pod wezwaniem św. Michała Archanioła, w której remont i odbudowę zaangażował się sam Jan Paweł II. I tak świątynia z roku na rok dźwiga się z ruiny i pohańbienia, chociaż jeszcze wiele pracy i trudu wymaga przywrócenie jej świetności. Dlatego miejscowi Polacy proszą i liczą na pomoc finansową rodaków w kraju !
Po krótkim zwiedzaniu w kilkanaście minut docieramy do granicy w Krościenku , gdzie standardowo czeka nas stanie w długiej kolejce. Wszystko oczywiście idzie dość opornie i powoli, ale po 3 godzinach oczekiwania ukraiński pogranicznik przeszukuje nasze bagaże próbując doszukać się czegoś co prawdopodobnie pozwoliłoby mu pobrać od nas pieniądze na taki hmm… powiedzmy “mandat”. Pogranicznik jest ciekawy nawet zawartości naszej apteczki! Na szczęście puszcza nas i po kontroli dokumentów, oraz ponownym przeszukaniu samochodu przez polskich celników znajdujemy się już w granicach Rzeczpospolitej:) Tak dobiega do końca nasza karpacka podróż u naszych wschodnich sąsiadów, z której przywozimy jedynie same pozytywne wspomnienia 😉 .
Jak najlepiej podsumować te trzy dni w Bukowinie i na Zakarpaciu ? Przede wszystkim, trzeba powiedzieć, że to naprawdę piękne i jeszcze nieco dzikie tereny. Czasem mieliśmy wrażenie, że to taki skansen Europy. Czasami zacofanie naprawdę rzucało się w oczy. Ale z pewnością nasi rodzice i dziadkowie pamiętają czasy gdy w polskich Beskidach czy Bieszczadach życie wyglądało podobnie. Dziś w krajach Europy Zachodniej czy Środkowej nie zobaczymy takich obrazków jak w Bukowinie czy na Zakarpaciu. Nie ma komercji, wszystko jest tak proste i swojskie, jak tylko może być. My już zapomnieliśmy jak żyło się w Polsce w latach 50 czy 60. Podróż przez te tereny przypomina o tym znakomicie. Okazało się, że we wschodniej Ukrainie nie ma wojny, mafii a i ze złodziejstwem i korupcją także się nie spotkaliśmy. Nie wręczyliśmy żadnej łapówki, nie padliśmy ofiarom bandytyzmu, było bezpiecznie, gościnie i baaaardzo widokowo. Zdecydowanie polecam to każdemu miłośnikowi wschodnich klimatów. Naprawdę warto!